piątek, 16 listopada 2012

Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również w nas.


Nie zapamiętuj imion. Są jak kolec na łodyżce róży- niby zupełnie nie ważny, a jednak kiedy już na niego trafisz krew leje się dłużej niż mógłbyś przypuszczać. Późnij zostaje tylko ból i wspomnienie ukłucia.

Nie przywiązuj się do ludzi. Odchodzą, zapominają, porzucają, krzywdzą. Świadomość przynależności do kogoś po jego stracie jest nie tyle uciążliwa i bolesna, co powodująca wściekłość. Niemożność swobodnego oddychania, jedzenia, czy śmiania zabija od wewnątrz bardzo powoli.

Nie kochaj. Miłość tylko szkodzi organizmowi. Przełamuje serce na pół, bawi się umysłem i niszczy wszelakie bariery jakie człowiek ustanowił wokół siebie.  Kruszy podstawy bezpieczeństwa. Sprawia, że człowiek staje się miękki i kiedy już odchodzi, a zawsze tak jest, pozostawia z niczym. Miseczka budyniu z szeroko otwartymi oczyma i ustami zaciśniętymi w wąską linię.

Nie mów nic. Słowa i czyny nie są ważne. Sam nie jesteś ważny. Wszystko, cały ten świat, wszystkie osoby obok nie są ważne. Już nie.


    Dawniej ludzie go znali i omijali przechodząc korytarzami. Czasem ze strachu, czasem sądząc, że brak kontaktów z kimś takim, będzie o wiele korzystniejszy dla samopoczucia, a innym razem zwyczajnie nie chcąc go znać. Byli też tacy, którzy uśmiechali się do niego, choć w odpowiedzi mogli liczyć jedynie na prychnięcie i krzywe wygięcie ust. Innym razem spotykał też tych, którzy mylili go z Nim.
    On jest pewnym rozdziałem, pierwszym i ostatnim. Alfą i omegą całego istnienia Atsu. Swego rodzaju motywatorem do życia, nauki, ukończenia szkoły i bycia kimś. Kim... Nie ważne.
    On już nie istnieje, tak jak ta część jego życia, która była spokojna. Teraz jest trochę stary, trochę zakurzony. Teraz jest sobą. Sam.

    Dzisiaj jest jakby lekko wyprany z uczuć, choć zupełnie inny niż ten, którego uczniowie zdążyli poznać. Opryskliwy, a i owszem, ale już nie rzuca sarkazmem na lewo i prawo. Ma głupi zwyczaj do wtrącania się w czyjeś życie prywatne jeżeli widzi, że ów ktoś robi sobie krzywdę. Jest stanowczo za puchoński jak na Ślizgona. Tak, przejmuje się innymi i co śmieszne, czasem się nawet uśmiechnie, przerażając co po niektórych. Ma też cechy krukońskie- nadmierne zainteresowanie książkami, spryt, podchodzący również pod ten czysto ślizgoński, czy dziwnie wysoki poziom wiedzy jak na człowieka, który olał całkowicie ponad rok nauki i spóźnił się na obecny. I tak, jest inteligentny. Cholernie. Ku przerażeniu współdomowników ma coś z Gryfona. Nie chodzi tu o sławne gryfońskie męstwo, ale o połączenie głupoty i odwagi- najpierw zrobi, później pomyśli.
    Uśmiecha się gdy musi i odpowiada zapytany. Nie robi nic, byś go lepiej poznał, nie wspomina, nie ucieka wzrokiem gdy wspominasz o Ascottcie. Nie ucieka.
    Więc czemu Slytherin? Twierdzi, że Tiara nie miała innego pomysłu i na złość bliźniętom wrzuciła go do przeciwnego domu, co by mogli pokazać między domową możliwość porozumienia się. Oczywiście nie za wiele z tego wyszło. Prócz tego jest dość mściwy, zaradny i po trupach dąży do celu. Nawet po własnych.
    Wspominało się gdzieś tam, że nie miał łatwego dzieciństwa. Możliwe, że dlatego iż od najwcześniejszych lat jego cztery ściany stanowił tokijski dom dziecka, a może przez to, że jego mama nie była do końca człowiekiem. Magiczny świat ma stanowczo zbyt wiele tajemnic, których po dziś dzień nie zbadano i człowiek nie powinien ich nawet ruszać, chociażby patykiem. Jedną z nich jest właśnie rodowód tego właśnie Ślizgona. Ojciec nie znany, tak dla ścisłości.
    Później wcale nie było lepiej, ale co poradzić? W Hogwarcie wyrzucił z pamięci zło lat poprzednich i przestał zwracać uwagi na pamiątkę, która pozostała mu po starszym roczniku, jaką zostawili mu na piersi. Wykonane magicznie blizny głoszą światu „Potwór”, uchylając rąbek tajemnicy.
    Dziś prócz tych słów ma na sobie jeszcze kilkadziesiąt innych. Od „Przepraszam” przez „Żałuję”, „Odnajdę”, „Wciąż szukam” do „ Dziękuję” każde zapisane za pomocą kanji. Plecy zaś zdobi mu wspaniała sutra serca. Postarał się również o kilka kolczyków, każdy z jakimś historycznym znaczeniem, o którym większość ludzi bawiących się w piercing nie miało nawet pojęcia.



    Niski, jak to Azjata, ciemnowłosy, żółtooki. Nic w nim specjalnego, można by rzec, ginie w tłumie, gdy się go nie pilnuje i znika gdy się go szuka. A jednak człowiek ma ochotę patrzeć. Albo słuchać, gdy już zagra na gitarze, a robi to niezwykle rzadko. Szczupły, lekko umięśniony, co zadziwia ludzi, którzy mieli styczność z jego siłą. To taka mała spuścizna po mamusi będącej bakaneko, japońskiego demona-złodzieja ciał. Wanna more?
     Ma dość niezdrowe zamiłowanie do przydużych jaskrawych koszulek, które ma na sobie ilekroć przepisowy mundurek wala się po dormitorium. Do tego dołączają trampki, artystycznie pozapisywane rzecz jasna i postrzępiony kapelusik zupełnie nie pasujący do ogółu. Nikt nigdy nie mówił, że z jego głową jest wszystko w porządku, prawda?
     Jego różdżka to solidny kawałek aghatisu, drewna z którego produkowane są gitary, w których to się chłopak kocha i na których grać potrafi. Rdzeniem zaś jest wąs z prawdziwej wersji bakaneko, całkiem możliwe, że jego matki.. Cały patyczek jest raczej giętki, ale nie uległy i liczy sobie dziewięć i pięć dziewiątych cala. Jest również doskonały do zaklęć wspomagających warzelnictwo, co jest jak znalazł dla tego człowieka. W klasie OWTMów kontynuuje naukę Eliksirów, Transmutacji, Zielarstwa, Zaklęć jak i Obrony przed Czarną Magią. Z własnej głupoty stwierdził też, że Starożytne Runy się przydadzą. Do czego? Nie wiadomo. W przyszłości ma zamiar wykorzystać kilka znajomości i skończyć mugolski  uniwersytet medyczny, później zrobić to samo w świecie magii. Znając jego uda mu się to na wyrost.
    Nigdy nie sprawdzał jaki jest jego bogin i Patronus. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że w obecnych czasach będzie się musiał nauczyć tego drugiego, ale nie jest pewien czy wyjdzie mu coś takiego... Chwilowo brak mu dobrych myśli, wspomnienia nie wystarczą. O swój największy strach podejrzewa scenę sprzed kilku miesięcy- duszący się brat na podłodze w czarno-białą szachownicę w ich małej kuchni. Sądzi, że ten koszmar będzie go już do końca życia.
    Jako pupila ma pięcioletnią aerojaszczurką, którą odziedziczył po bracie. Fioletowo-różowe łuski zwierzaka drażnią jego oczy, ale ma sentyment do Villie i nic tego nie zmieni. Ta dwójka nie ma innego wyboru niż być na siebie skazanym.
O kim więc cała ta mowa?
O Atsu- człowieku, który dawniej mroził ludzi jednym spojrzeniem.
O Atsu Kurou Vernie- osobie zbyt zmieniającej się by móc go ująć w ramach jednego domu, nieprzestrzegającym zasad i upomnień, nie odrabiającym szlabanów.
O Atsugim Kurou Vernie- młodzieńcu, który już dawno pogubił skrawki samego siebie i jakoś nieprędko je odnajdzie.

Atsugi Kurou Vern
ur 14 grudnia 2005

Obecnie

Stara się odnaleźć.
Nie chodzi tu o poszukiwania tego Atsu, którym był dawniej. Nie, chodzi o tego Atsu, którym mógłby być, gdyby życie potoczyło się inaczej.

Formułuje album.
Zbiera zlepki wspomnień i próbuje je wkomponować w sobie znaną melodię.

Twierdzi, że nie kocha.
Że nie potrafi kochać. Wszyscy, których kochał, odeszli.

Jest nieszczęśliwym posiadaczem colta.
Obiecał sobie, że jeśli jeszcze raz dopuści do siebie miłość, strzeli sobie w łeb.


[Bry wieczór.
Niektórzy mogą przeczytać i stwierdzić " WTF?! jeszcze się jej nie znudziło?" Otóż nie, nie znudziło się. Atsugi jest moim numerem jeden. Uwielbiam tą postać- możliwe, że dlatego, iż przypomina mi o Kubie, autorze Ascotta, a może dlatego, że przeżywa wszystko ze mną. Kiedy mi się pieprzyło w życiu, jemu również. Kiedy umarł mu brat, mnie zmarł najlepszy przyjaciel pod słońcem. Atsugi jest częścią mnie i chyba już tak zostanie.

Karta... Cóż... To dwie, może trzy dawne karty Atsu i trochę czegoś nowego.
Buźki użyczył śliczny Soohyun Shin. Albo odwrotnie... Nie pamiętam chronologii znaków koreańskich... :D

Wątki preferuję jak zawsze dłuższe, z sensem i tym czymś. I zapewne zniknę, to normalne, ale cóż... Życie realne też ma swoje prawa. W weekendy w ciągu dnia mnie nie ma- szkoła. Tak, siedzę w tej wspaniałej instytucji najczęściej od rana do późnego wieczora, ale nie narzekam. Jestem taka, jaka jestem i, jak widać, rozpisuję się niepotrzebnie :D]


19 komentarzy:

  1. [ mamuś może wreszcie skleimy jakiś wątek, bo nigdy nam nie wychodzi :D!]

    OdpowiedzUsuń
  2. [A ja cię znaaam :D Zresztą, pewnie tak jak większość ^^ Poza tym, witam serdecznie.]

    Saga

    OdpowiedzUsuń
  3. [A jakże! Jedna z moich ulubionych sag <3 W każdym razie, może jest chęć i ewentualnie jakiś pomysł na wątek, bądź powiązanie? :D]

    Saga

    OdpowiedzUsuń
  4. [Ja opowiadań jeszcze nie czytałam, aczkolwiek się do tego powoli zbieram :)
    Hm... A może powiedzmy, że na początku szkoły byli przyjaciółmi, jednakże z czasem coraz mniej się we dwójkę spotykali, aż w końcu przestali mówić sobie nawet 'cześć'?]

    Saga

    OdpowiedzUsuń
  5. [Albo to ja nie doczytałam, gdyż często czytam karty tylko pobieżnie na samym początku ^^' Hm... To może Saga jako prefekt miała obowiązek oprowadzić Atsu po szkole?]

    Saga

    OdpowiedzUsuń
  6. Alvin się po prostu musiał odstresować, no. Pojęcia nie miał, dlaczego wszystko mu się teraz zwalało na głowę. Zgoda, był ofiarą i,owszem, wysadził swój kociołek na lekcji eliksirów prowadzonej przez swojego brata, ale czy od razu miał dostać szlaban za to, że jest taką fajtłapą? To samo miało go czekać na transmutacji. Uch, nie był typem dzikusa, który spokojnie nie może usiedzieć na lekcji. Nie był typem rozgadanego uczniaka, ale po prostu... Był Puchonem, który sobie nie radził z eliksirami i transmutacją. Tak jakoś wychodziło, że potem przez brak wiedzy wyrządzał szkody, a w efekcie dostawał szlaban. Ostatnio szorował jedną salę kilka godzin i aktualnie był kompletnie padnięty.
    Ostoją spokoju była zawsze biblioteka. Jeżeli Zoya lub Gabryś szukali Alvina, to jasne było, że znajdą go własnie tutaj, kiedy nie było Puchasia w dormitorium. Tutaj rozmyślał, tutaj się uczył, ale przede wszystkim spędzał przyjemnie czas na pochłanianiu lektury.
    Tak więc wszedł do biblioteki, chwycił kilka książek, które znał raczej i które naprawdę lubił. Wśród nich była tylko jednak jeszcze przez niego nie przeczytana. Była to pozycja, którą poleciła mu Zoya. Jakieś tam opowiastki, historie... Alvin wiedział, że gust ma dziewczyna książkowy naprawdę podchodzący pod jego i w ten sposób mogli wzajemnie dzielić się książkami i polecać sobie je.
    Odnalazł odseparowane nieco, spokojnie miejsce i zaszył się tam. Natychmiast sięgnął po pierwszą na kupce książkę i otworzył ją. Odczytał szybko tytuł i jakieś tam informacje ze wstępu, po czym mógł się zagłębić w treść. Och, nie było tutaj Jacoba, nie było nikogo, kogo teraz nie chciał widzieć i kto bezczelnie by mu przeszkodził. I miał również spokój od tych głupich Ślizgonów. Przebywał tak często w bibliotece, że doskonale wiedział, że przedstawiciele domu Salazara raczej rzadko przekraczają próg tego miejsca. Wyjątkiem mogła być Zoya i paru nielicznych osobników również lubiących czytać. Tylko paru. Reszta wolała najwyraźniej inne rozrywki.
    Kiedy ktoś się do niego dosiadł, czytał sobie w spokoju dalej, ale spojrzenie uciekło w bok i ujrzał zielony krawat. O cholera. Momentalnie się przeraził. Uch, on nie był chyba jednym z tych złych. Jednak uśmiech błądzący po ustach Ślizgona, ciekawił go.
    - Dlaczego się uśmiechasz? - zapytał, przyglądając mu się uważnie. Musiał wiedzieć. Uśmiech Ślizgona kojarzył mu się z raczej niemiłymi rzeczami. Niestety.

    OdpowiedzUsuń
  7. [Nyyyyaaaah, Tobie pozwalam psuć, ile wlezie. :3 Pomysł, pomysł... hm, mam wyprany mózg po 8 godzinach spędzonych w szkole. ._.]

    OdpowiedzUsuń
  8. [Może to uzasadnione, że nie poznałaś. Jak wczoraj podszepnęłam jednej dobrej duszy, jaką postać tworzę i jak długa będzie KP, to owa dobra dusza zawołała: "CO SIĘ Z TOBĄ DZIEJE?!". xD Tak czy siak, Bastkowa melduje się na rozkaz! :) Dobra, zaczyna myśleć intensywnie... Obaj znajdą się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie i ktoś ich wrobi w zorganizowanie jakiegoś psikusa. Prawdziwy winowajca cwanie umknie, a chłopaczkom przypadnie wspólny szlaban? I jeden będzie obwiniał drugiego o to, co się stało? Hm, hm?]

    OdpowiedzUsuń
  9. Alv poznał, co to znaczy być ofiarą, kiedy tylko wylądował w Hogwarcie. Gdyby nie Gabriel, który był wtedy na trzecim roku i już trochę znał się na życiu w tym miejscu i ludziach spod czterech różnych barw, to pewnie Puchon skończyłby marnie. Jednak brał się jakos za każdym razem w garść. Za każdym razem, kiedy przeżywał totalnie zły okres w swoim życiu. Niedługi to był zwykle czas, ale jednak dość trudny dla niego. Zdarzało mu się tak to ze dwa razy na rok, a ostatnio nawet częściej. Potem przychodziła faza entuzjazmu i powrotu pozytywnego myślenia, a dalej powoli zbliżał się do następnego depresyjnego okresu. Taki już był. Tak wiele rzeczy go raniło, tak wielu rzeczy nie potrafił znieść, choć się starał, próbował. Los go w kółko doświadczał i testował, a Alvin na większość z tych testów nie był gotowy.
    Uciekanie od rzeczywistości i znajdowanie innych zakątków, do których prowadziły rogi nas otaczające, mogło pomóc. Rzekomo to nigdy nie było dobrym rozwiązaniem, ale... kurcze! Przecież jak nic nie pomaga, a odseparowanie się, owszem, to czemu sobie w ten sposób nie ulżyć? Nie, nie chodziło obojętność wobec tego, co dzieje się dookoła. Chodziło o izolacje duszy, odnalezienie swojego świata, którego nikt poza nami samymi nie może dostrzec.
    Zerknął na ten fiolet i sam się uśmiechnął. Ach, czemu nie mogł przestać dziwić się? Oto miał przed oczyma nieco interesujący, rzadko spotykany obrazek. Ślizgon, który czyta baśnie. Ślizgon, który czyta baśnie, usiadł obok młodszego Puchona. Ślizgon, który czyta baśnie, usiadł obok młodszego Puchona i się uśmiecha do niego. To było naprawdę całkiem nie do pojęcia dla Alvina. Chyba wcześniej nie miał do czynienia ze Ślizgonem, który zdawał się zachowywać względem niego w miarę normalnie. Poza Zoyą.
    - Też lubię baśnie. Wszystkie możliwe - powiedział tylko i uśmiechnął się do niego. Nie chciał mu jednak już bardziej przeszkadzać i wrócił do swojej książki.
    Jemu akurat ucieczka w świat baśniowy pomagała nieco rozwijać wyobraźnie i tworzyć swój własny świat.

    OdpowiedzUsuń
  10. [Uwierz, naprawdę próbowałam napisać KP po raz drugi, ale odpuściłam sobie po 10 minutach beznamiętnego gapienia się w okno Worda. Będę się starała nadrabiać długością wątków, o. ;D Dobra, zaczynam. :)]

    Louis Sandler był uczniem nie stwarzającym jakichkolwiek problemów. Przez sześć lat szkoły szlaban dostał raz czy dwa (jak mu się na przykład zdarzyło wdać w burzliwą dyskusję z nauczycielem i powiedział o dwa słowa za dużo). Nie lubił w wychylać się w jakikolwiek sposób, a względem ludzi, którzy nie mieli co ze sobą zrobić i tylko wymyślali jakieś durne kawały, odczuwał nasz blondyn co najwyżej politowanie. Cenił spokój ponad wszystko, tako też zwykle unikał osób, które miały problem z opanowaniem. W zasadzie… Lou ogólnie unikał towarzystwa. Był typowym samotnikiem, który najlepiej czuje się, mając pod ręką ciekawą książkę i kubek ciepłej herbaty.
    Puchon lubił odbywać wędrówki czy to po zamku, czy to po błoniach, podczas których mógł dowoli oddawać się rozmyślaniom. Czasami po prostu siadał gdzieś i rysował rzeczy, które widział oczyma wyobraźni. Dziś Louis też wybrał się na przechadzkę. Temperatura na zewnątrz drastycznie spadła pod wieczór, dlatego też chłopak wybrał spacer szkolnymi korytarzami. Przebrany w „cywilne” ciuchy (nadal jednak każdy element jego ubioru sprawiał wrażenie dopiero co wyprasowanego, ach, ten pedantyzm) młodzieniec krążył po zamku niczym duch.
    Był gdzieś na drugim piętrze, kiedy to jakby ocknął się, wrócił myślami na ziemię. Rozejrzał się uważnie, dostrzegając nadchodzącego z naprzeciwka Azjatę, którego kojarzył z kilku ostatnich lekcji eliksirów. W zasadzie to Lou był nawet skory skinąć głową na przywitanie, ale nie zdążył na dobre o tymże czynie pomyśleć, kiedy to względną ciszę przeszył jakiś świst, huk, wrzask, śmiech. Na moment zrobiło się całkiem ciemno, a do nozdrzy Loiusa dotarł intensywny zapach jakiegoś owocu, którego Puchon nie był w stanie w tej chwili zidentyfikować.
    Potem na nowo rozbłysło światło, ukazując widok nad wyraz osobliwy. Każdy centymetr kwadratowy posadzki na dość długim odcinku korytarza pokryty był grubą warstwą wściekle pomarańczowego pyłu, bardzo przypominającego pył po kredzie. Najgorszym było chyba jednak to, iż owa substancja osiadła też i na Louisie. Chłopak bardzo powoli powiódł po sobie wzrokiem. Nie znosił brudu, plam i konieczności czyszczenia czegoś, co przed kilkoma sekundami było nieskazitelnie czyste. Niestety pomarańczowa substancja, czymkolwiek była, zdążyła już odbarwić tu i ówdzie ubranie Sandlera.
    Z dala dobiegł chichot i tupot kilku stóp.
    - Jestem cały ufajdany tym paskudztwem, nie wiem, co w tym takiego śmiesznego! – zawołał Lou z oburzeniem w stronę, w którą uciekli winowajcy. Nagle blondyn uprzytomnił sobie, że nie był sam w tej części zamku. Przeniósł swe jasnozielone spojrzenie na towarzysza niedoli i już otwierał usta, by coś powiedzieć. Przerwał mu jednak jakiś dziwny charkot i sapanie.
    - Wy… dwaj… za mną! – wywarczał zmaterializowany znikąd woźny, swoimi rozbieganymi oczkami wodząc od Louisa do tego Azjaty.

    OdpowiedzUsuń
  11. Był czujny. Mimo tego, iż czytał, to był czujny. Nie ufał potomkom z dumnego Domu Węża. Żadnemu. Hm, czy on ufał w ogóle komukolwiek poza dwójka ukochanych przyjaciół? Chyba nawet nie. Chociaż powinien być puchasiowo naiwny, to jednak ta naiwność coraz rzadziej mu towarzyszyła. Oczywiście wiele lat okazywał się takim właśnie typowym,stereotypowym Puchonem, ale teraz coś się w nim zmieniało. Był wciąż dzieckiem, choć mówili, że ma dorosnąć, był wciąż pozbawiony pewności, choć pchali go na głęboką wodę, by się usamodzielnił i otworzył na tą szarą rzeczywistość, która osobom takim jak on kompletnie nie mogła sprzyjać. Ona wręcz potrafiła takich osobników tylko niszczyć.
    Podskoczył i książka trzasnęła o drewniany blat, kiedy pojawił się ten alarm. Serducho przyspieszyło, a łapki zadrżały. Co się stało? Nigdy jeszcze czegoś takiego nie słyszał i to go wręcz przerażało. Alarm oznaczał kłopoty, a kłopoty lubił, ba, ubóstwiały łapać się jak jakiś rzep do Alvina. O tym przekonał się już w wieku sześciu lat i przez następne dziewięć tylko doświadczał tego swojego pecha i szczęścia do przyciągania problemów.
    Już miał pytać się kolegi, co się dzieje i o co w tym wszystkim chodzi, kiedy ten wyprzedził go i odezwał się pierwszy.
    - Em, mam, ale ja... nie jestem w tym za dobry. W używaniu jej, w sensie - wydukał mało składnie, czując, że wcale nie uspokoiły się jego nerwy. Po co byłaby mu różdżka? Pokiwał główką, kiedy ten powiedział, że maja trzymać się razem. Idealnie wychodziło mu przyklejanie się do człowieka. - Zgoda.
    Znowu ruszył główką, ale tym razem było to zaprzeczenie Patronus jako taki mu wychodził, ale to tylko nic specjalnego, a już na pewno nie długotrwałego. Puchaś nie był specjalnie zdolny.
    - Co się dzieje? - spytał, chowając w rękawach swoje trzęsące się łapki.
    Taa, zachowywał się, jak pierwszoroczny, a nie piętnastolatek.

    OdpowiedzUsuń
  12. Patrzył na niego z przerażeniem. W zasadzie, to patronus, owszem wychodził, ale niekoniecznie zawsze. Ostatnio był przygnębiony trochę, bo ludzie nieładnie się z nim obnosili, a wrażliwe serce przeżywało niestety dość mocno. Jednak miał coś takiego w sobie, że chował głęboko te wspomnienia i przeżycia, które rozlewały po jego serduszku przyjemne ciepło. One tam były, można było po nie prawie zawsze sięgnąć i one sprawiały, że się trzymał jako tako.
    Wciągnął drżącą łapką różdżkę. Spróbował pierwszy raz. Pojawił się wilk i zniknął. Spróbował znowu. To samo. A potem za trzecim razem pojawił się i gdzieś pomknął w nieznane. Miał tylko Alv nadzieję, że dobrze sobie z tym poradził i że jego wilcze stworzonko będzie potrafiło sprowadzić poziom. Wilk i Alv? O, ironio! Toć to zupełnie do siebie nie pasowało.
    - Em, chyba się udało - wydukał, patrząc na niego cały czas. - nie wiesz? A nie masz jakis podejrzeń? - Potem chwycił go za rękaw od szaty i pociągnął kilka razy. - Zabierz mnie stąd! - Kiedy zaś rozległ się jakiś huk donośny, to cały Puchaś się do niego przytulił. Trząsł się caluśki i wczepiał w niego, jak tylko się dało. - Ja się do tego zupełnie nie nadaję.
    W zasadzie nie miał pojęcia, czy się nadaje, ale z góry zakładał, że nie. Pierwszy raz był w takiej sytuacji. Drżał na samą myśl o tym, jakie niebezpieczeństwo na nich czeka gdzieś za rokiem. Pewnie zaraz coś wyskoczy i ich zaatakuje. Miał nadzieję, że Ślizgon będzie potrafił ich obronić

    OdpowiedzUsuń
  13. Przez większość drogi, którą zdążyli już odbyć, Lou zaciskał zęby ze złości i próbował sobie wmówić, że wcale nie jest od stóp do głów przyozdobionych jakimś pomarańczowym paskudztwem. Oczywiście zdążył się chłopak otrzepać jako tako, ale nadal sporo tej podejrzanej substancji komicznie wręcz ubarwiało panicza Sandlera. Och, ileż by teraz blondas dał za szczotkę do ubrań albo jeszcze lepiej, swoją różdżkę, która niestety nieopacznie pozostawił na szafce nocnej w dormitorium.
    Kiedy usłyszał zarzut, spiorunował Ślizgona wzorkiem. No, naprawdę, Louis rzadko kiedy miał chęć dokonać jakiegoś rękoczynu, ale ten tutaj Wężyk to aż się dopraszał.
    - Słucham?! – rzekł zielonooki dość bezczelnie i opryskliwie. W tej chwili żadna puchońska nieśmiałość nie miała racji bytu. – Uważasz, że ja to zrobiłem? I może teraz, ot tak sobie, wściekam się, co by stwarzać pozory pokrzywdzonego? – dodał, po czym prychnął nad wyraz lekceważąco.
    - Może lepiej przyznaj się, że to jacyś twoi koleżkowie postanowili zadrwić sobie z wychowanka domu Borsuka, a twoją rolą było co odwrócenie mojej uwagi. Przynajmniej szybciej będę mógł się przebrać – powiedział jeszcze Sandler i posłał Ślizgonowi wrogie spojrzenie.
    - Zamknąć jadaczki! – warknął woźny. – Włazić, gówniarze, i wywracać kieszenie na lewą stronę! – Mężczyzna otworzył przed nimi drzwi swojego obskurnego gabineciku. Louis wszedł pierwszy, po czym z przerażeniem odkrył, że, o ile woźny dba o czystość zamku, tak o swój pokój aż tak bardzo już nie. Blondyn rozejrzał się, choć bardzo nie chciał tego robić. Potem, zgodnie z poleceniem, opróżnił swoje kieszenie. Na biurku wylądowała paczka gum cytrynowych, jakiś zmięty skrawek pergaminu, zegarek na łańcuszku.
    - Nie sądzę, ażeby z tych przedmiotów dało się skonstruować bombę pomarańczowego pyłku, więc… czy mogę już iść? – rzekł Puchon, spoglądając na woźnego niejako z nadzieją w jasnozielonych ślepiach.
    - Siad – odburknął Filch, a Louisowi nie pozostało nic innego jak zająć jeden z krzywych foteli. Westchnął chłopaczyna głęboko i wzniósł oczy do sufitu, jak gdyby pytał tych w górze, czym sobie na taką sytuację w ogóle zasłużył.

    OdpowiedzUsuń
  14. [ jeden wateczek góra. jakiś pomysł by się przydał, a ja jestem dziś wypruta, mogłabyś coś podrzucić czy czekamy na moje olśnienie? :)]

    OdpowiedzUsuń
  15. Kiedy go przytulił i widział, że chłopak lekko się spiął, to pomyślał, że to był błąd. Że może on uzna to za wielce niemile i niewłaściwe. Jednak myśl w główce Puchona mówiła jasno, że ten Ślizgon jest miły i chce się nim opiekować, więc nie powinien być zły. Alvin jest dziecinny i miewa czasem takie niecodzienne pomysły. O, w życiu by nie pomyślał, że będzie się wtulał w starszego potomka domu Salazara. Po prostu to się wydawało abstrakcyjne totalnie. Jednak działo się.
    Nie został odtrącony, odepchnięty, wyzwany. To dało mu jasny dowód na to, że Ślizgon nie miał nic przeciwko. Kurcze, on zdecydowanie czasami myślał zbyt dużo i zbyt długo.
    Z podziwem obserwował działania kolegi. Gdy twarz bestii, a raczej gęba, zbliżyła się i mógł sie jej lepiej przyjrzeć, podskoczył przerażony. Odruchowo schował się za plecami chłopaka i objął go w pasie. Starał się mu nie przeszkadzać i nie drżeć tak bardzo, ale ciężko było to opanować, kiedy naprawdę się bał.
    Po chwili ściskał już jego dłoń i ciągnął go korytarzem w przeciwną stronę, byleby jak najdalej od tego potwornego stworzenia. W głowie układał sobie całą drogę i plan, modląc się w duchu, by nie przyciągnąć kolejnych kłopotów przez swoją niezaradność. Musiał się wysilić, musiał jakoś ich zaprowadzić w bezpieczne miejsce. Wielka Sala, Wielka sala i biblioteka... Myślał gorączkowo cały czas, aż wreszcie coś go olśniło i już wiedział. Przyspieszył gwałtownie i skręcił w następny korytarz.
    Wiedział, że gdyby nie Ślizgon, to pewnie potwór by już dawno zrobił z niego miazgę. Taka była prawda. Swoją drogą zdolny był ten potomek Salazara. Zaklęcia szły mu całkiem nieźle. Przynajmniej na ogonie nie siedział im teraz szkaradny stwór. Uch, dlaczego dzień w dzień musiały mu sie przytrafiać takie rzeczy? Był ewidentnym magnesem na kłopoty.

    OdpowiedzUsuń
  16. [A byłaby, bo lubię takie karty i takie postaci. Nie jestem tylko do końca pewna, jak miałyby wyglądać relacje między nimi, bo niby to Ślizgon, więc toeretycznie Malfoy nie miałby jako takich wątów, ale jednak inny trochę. Szczerze mówiąc mam trochę dość wątków, ze Ślizgonami, w których on wiecznie komuś ciśnie, więc... Jestem za tolerancją i akceptacją, bo przy Malfoyu o przyjaźni trudno mówić.]

    OdpowiedzUsuń
  17. [Ano zmieniłam, bo mnie urzekło i jakoś tak bardziej do Scorpa mi podpasowało.
    No to nie wiem, może w Wielkiej Sali Malfoy znalazłby jaszczurkę Atsu przy swoim talerzu? Naprawdę, o tej porze w ogóle nie myślę, do tego dopiero co jadłam i marzę tylko o leżeniu plackiem ;_;]

    OdpowiedzUsuń
  18. [ pasi, pasi, paaasi! jak możesz to zacznij, będę wdzięczna :D :*]

    OdpowiedzUsuń

Archiwum bloga